List z Chile o. Janusza Furtaka SP na Niedzielę Misyjną.

Drodzy Przyjaciele naszej świetlicy,
Bardzo serdecznie Was pozdrawiam z dalekiego Chile. Każdy dzień przynosi nam nowe wydarzenia. Chcę się z Wami podzielić kilkoma przeżyciami, jakie dotknęły mojego serca. Wiecie, że już dawno temu chrześcijaństwo dotarło do Ameryki Południowej, to jednak nadal pozostaje ona kontynentem misyjnym. Ogromna obszarowo Amazonia z trudno dostępnymi terenami, długi łańcuch wysokich And ciągnących się przez cały kontynent, duże odległości i mała gęstość zaludnienia i w końcu stosunkowo mała ilość rodzimych powołań sprawiają, że wielu wyznawców Chrystusa ma utrudniony dostęp do Eucharystii i innych sakramentów. Chile pośród krajów Ameryki Łacińskiej jest najmniej schrystianizowane i najbardziej zlaicyzowane. Niektóre parafie są wielkości naszych diecezji, a ilość kapłanów w dużej parafii polskiej jest równa połowie kapłanów w przeciętnej diecezji chilijskiej, tak wyglądają proporcje. W stolicy kraju – w Santiago, wielu kapłanów ma dwie lub trzy parafie do obsługi. Pijarzy w Santiago pracują w szkole i od czterech lat w parafii św. Jana Ewangelisty. Cechą charakterystyczną naszej parafii jest znaczna ilość migrantów, zwłaszcza z Wenezueli. Pośród cierpienia, które przechodzi ich kraj, Wenezuelczycy stają się misjonarzami w Chile. Na ich pozdrowienie „Padre-bendición”, co znaczy, tłumacząc dosłownie: „Ojcze-Błogosławieństwo”, należy odpowiedzieć „Niech Bóg Cię błogosławi”. Wypowiadając je życzą błogosławieństwa i proszą o nie. Dziecko prosi o nie rodziców, dorośli proszą o nie kapłana. Już po tym pozdrowieniu, z łatwością można odróżnić Wenezuelczyków od innych narodowości. Mówią to na „dzień dobry”. Ich obecność w parafii wnosi dużo życia, entuzjazmu. Jednocześnie nie brakuje sytuacji, które dotykają serca. Chcę Wam podać trzy przykładowe zdarzenia z ostatnich dni, które powodują ogromny ból mojego serca, jako proboszcza tejże parafii:
– matka rodziny wyznała na spowiedzi, że aby utrzymać swoją rodzinę musi się prostytuować…
– w księdze próśb i podziękowań w kaplicy wieczystej adoracji, pewna osoba pozostawiła wpis, że nie ma znikąd pomocy i chce zakończyć życie…
– matka prosi o mleko dla 3-letniego dziecka, a kiedy daję jej, oprócz prowiantu, pieniądze zaczyna płakać i niechętnie je przyjmuje (taka jest postawa wielu rodzin, bardzo skromnych, uczciwych, przeżywających wielkie poniżenie, kiedy nie są w stanie utrzymać rodziny). Okazało się, że jej mąż utknął na granicy miedzy Peru i Chile i póki co jest sama z dwojgiem dzieci.
Jeszcze jedno wydarzenie, dosłownie sprzed kilku dni, które poruszyło mnie osobiście i dogłębnie. Przechodząc ulicą spotkałem kobietę mającą około pięćdziesiąt lat i jej męża, który porusza się na wózku inwalidzkim – Wenezuelczyków. Pozdrawiali mnie z daleka, choć ja ich nie kojarzyłem. Zapytałem o chorobę, czy to coś chwilowego, a on odpowiedział z uśmiechem, „nie, to już 25 lat, ale jest dobrze, taka jest Wola Boża i jest dobrze”. Akurat wtedy byłem zdołowany z jakiegoś błahego powodu i pomyślałem: „ja mając wszystko, z byle powodu wpadam w smutek, a ci małżonkowie mimo trudności związanych z chorobą, z migracją są pełni nadziei i radości. Zaraz mi się humor poprawił.
Tu życie jest bardzo bogate w wydarzenia, jeszcze jedno spotkanie: wczoraj przyszło dwoje 20-latków, po trzech miesiącach wędrówki z Wenezueli, wreszcie dotarli do Santiago, z czego jeden miesiąc czekali na granicy chilijskiej z powodu dokumentów, w obozie dla migrantów. Większość drogi przebyli pieszo i zatrzymując ciężarówki „na stopa”. Prosili o jedzenie oraz o wsparcie finansowe na bilet, aby mogli dojechać do miasta, gdzie mieszka ich krewny. Wychudzeni, ale niezwykle radośni, że już dotarli do
Chile. Ludzkie historie niosą w sobie różne wydarzenia, a każde z nich ma własne zakończenie.
Na koniec chcę Wam dać krótkie świadectwo, jak Bóg znajduje swoich robotników na żniwo:
Nazywam się Jhonny Perez, mam wyższe wykształcenie i jestem jednym z pięciu milionów Wenezuelczyków, którzy zostali zmuszeni do wyjazdu z kraju, by przeżyć i wspierać swoją rodzinę. Mam siedmioro rodzeństwa, które pozostało w ojczyźnie. Ze względu na brak pieniędzy, nie mogłem sobie pozwolić na siedmiogodzinny lot samolotem do Chile, lecz musiałem wybrać podróż lądowa, która trwała 25 dni (ponad pięć tysięcy kilometrów). Przeżyłem te dni oszczędzając pieniądze, jedząc tylko tyle ile było konieczne, myjąc się w łazienkach dworcowych, śpiąc na podłodze i z lękiem czy uda mi się przekroczyć granice, ze względu na ograniczenia spowodowane dużym napływem migrantów. Po trzech próbach przekroczenia granicy, w końcu udało mi się osiągnąć wyznaczony cel. Przyjechałem do Santiago 2 kwietnia 2016 roku o godz. 17.30 z radością i z drżeniem, bo nie wiedziałem co mnie czeka. Miałem w kieszeni tylko kilka dolarów, po drodze zepsuł mi się telefon. Znajomy, który wcześniej obiecywał mi nocleg, jeszcze, gdy byłem w drodze, poinformował mnie, że pogorszyła mu się sytuacja i nie będzie mnie mógł przenocować. Usiłowałem jakoś znaleźć doraźne prace, śpiąc na dworcu. Modliłem się każdego wieczoru: „Boże, wiem, że mnie kochasz, i nie pozwolisz mi długo tak żyć, że to wszytko jest po coś i że mnie wyrwiesz z tej sytuacji”, i tak się stało. 4 kwietnia udało mi się skontaktować z jednym ze znajomych, który już od 2 lat był w Chile. Mieszkałem u niego przez kilka tygodni i zacząłem nielegalnie pracować, sprzedając warzywa na targu. Wdzięczny Bogu poszedłem do kościoła św. Jana Ewangelisty, ojców pijarów i przedstawiłem się ojcu Januszowi mówiąc, że jestem dyspozycyjny do zaangażowania się w parafii. Otrzymałem propozycje włączenia się w adoracje wieczystą w kaplicy, a potem w katechezę parafialną. Z czasem zdecydowałem się na wejście na drogę powołania kapłańskiego i zakonnego. Obecnie jestem w przednowicjacie. Czuję się bardzo wdzięczny Bogu za Jego prowadzenie.
Jhonny
Kochani dobrodzieje, bardzo Wam dziękuję za wspieranie naszej świetlicy parafialnej przeznaczonej dla dzieci. Dziękuję Bogu za Was. Wasza pomoc jest niesamowita, macie dobre serca. Dzięki Waszej pomocy każdego dnia możemy podarować naszym dzieciom nadzieję dla nich i ich rodzin. Zapewniać im kształcenie, wyżywienie, spędzenie twórczo wolnego czasu. Każde dziecko po wyjściu z naszej świetlicy jest uśmiechnięte, ponieważ mogło posmakować ludzkiej dobroci. Miło jest patrzeć na dzieci, które mają, przy naszej parafii, bezpieczne miejsce – naszą świetlicę, gdzie mogą kształcić swoje umysły i serca.
Za Was wszystkich, dobrodziejów naszej świetlicy modlimy się wraz z dziećmi na adoracji.

o. Janusz Furtak SP